Jak prawdopodobnie połowa ludzkości, chciałabym mieć knajpę, najlepiej kultową, ale ponieważ znam się lepiej na pisaniu i malowaniu niż na prowadzeniu punktu gastronomicznego, więc piszę i maluje o jedzeniu. Więcej na: food.andstuff.eu

T R Z Y  D N I  Z  Ł O S I E M

Wykorzystywanie wszystkiego w kuchni, do ostatniego jadalnego okrucha, ma ogromną tradycję. Nie tylko w naszej kuchni, ale i na przykład we włoskiej (Włosi zjadają nawet grzebienie koguta) czy we francuskiej. Tu pozwolę sobi przytoczyć moją ulubioną wypowiedź Alcesta z książki „Mikołajek i inne chłopaki”  – „Świnie je się w całości, a z reszty robi wędliny”. Tradycja nie marnowania jedzenia siedzi głęboko w mentalności Krakusa, którym przypadkowo jestem. (Krakusy, zupełnie niesłusznie, posądzani są o nadmierną oszczędność, a tak naprawdę są po prostu gospodarni). W związku z powyższym ośmielę się dać przepis na trzydniowego łososia, zwanego u mnie w rodzinie łosiem.

A więc najpierw kupujemy dorodnego łososia w korzystnej cenie. Łosoś powinien mieć około 3 kilo. Z mniejszych pozostanie nam dużo odpadów, a tego nie lubimy. Przy kasie zaciskamy krakowskie zęby i oczy widząc jaka jest suma za łososia, powtarzając w duchu, że w końcu ma on starczyć na 3 dni i to paru osobom. Pamiętajmy również, aby owe osoby zatrudnić przy oprawianiu ryby. Dozwolona jest zarówno prośba jak i szantaż.

W domu oprawiamy rybkę. Odcinamy głowę tuż za małą płetwą i ogon tuż przed nieco większą. Zostanie nam około 20 centymetrowa część ogonowa, którą odstawiamy do lodówki. Natomiast głowę i wszystkie, ale to wszystkie resztki wrzucamy do gara. Posłużą nam jako baza do zupy rybnej.

Uczta nr 1 – Sashimi i tatar z łososia

Środkową część ryby mniej lub bardziej sprawnie filetujemy. Sprawność tę uzyskujemy za pomocą instruktażowych filmów z youtuba. Nie będę ukrywać: filetowanie jest zadaniem czasochłonnym, trudnym emocjonalnie i fizycznie a po drodze pojawia się jeszcze kwestia lepkich łusek, które nagle są wszędzie. W pogotowiu trzeba mieć wodę do płukania, dużo papieru kuchennego i równie dużo spokoju wewnętrznego.

Po chwili mam dwie gotowe różowe wstęgi łososia. Kroje je w tłuste słupki, upajając się wspaniałym ornamentem różowo-białego mięsa.

W tym momencie znowu powstaje kwestia odpadków (to te bez ornamentu), które są za dobre żeby wrzucić do gara. Wykorzystam je do najgenialniejszej rzeczy pod słońcem, czyli tatara z łososia. Posiekane drobno mięso doprawię pokrojonym porem, olejem sezamowym, czarnym sezamem, sosem sojowym oraz odrobiną chilli w proszku. Kto lubi żyć na krawędzi, może dodać żółtko jajka.

Sępy, w postaci rodziny, zaczynają krążyć niecierpliwie. W związku z tym należy im dać zadanie na przeczekanie. Mąż szatkuje rybę i białą część pora. Reszta nakrywa, szykuje pałeczki, chrzan, imbir.

Uczta nr 2 Pomidorowa zupa rybna

Zupę gotujemy na winie. Czyli… wszystko co się nawinie. Gdy mamy już wywar z ryby i jarzyn w garze lądują kawałki łososia. Po ugotowaniu łatwo się obiera. Kolejno dorzucam krojone pomidory, przecier pomidorowy (najepszy ten mojej mamy), trochę rozmarynu, chilli i co tam z przypraw mam pod ręką. Jeśli nawinie się cukinia, czemu nie, kto lubi ziemniaki – drobne kostki ugotują się w mig. W wersji rozbudowanej dorzucam kawałki jakiejś innej ryby morskiej: dorsz, czarniak, mintaj. Świetne są owoce morza. Wtedy – uwaga Poznaniacy – zupy starcza na parę dni!

Uczta nr 3

Grillowany łosoś z oliwą, chilli i czosnkiem.

Nie zapominam o kawałku, który został w lodówce. Na niego czeka grill. Do naczynia żaroodpornego wlewam łyżkę oliwy, posiekane chilli i czosnek. Miętoszę ręką i smaruje rybę z obu stron. Nastawiam grill na 2 i piękę z każdej strony po parę minut. Dodatki według uznania ale ziemniaki na parze i kwaśne tzatziki robią robotę.

Nic się nie zmarnowało. I co? Kraków górą!

D.


 

Chicken_Tikka_Masala

W C Z O R A J  B Y L I Ś M Y  W  I N D I A C H

Korzystając z jednego dnia urlopu udaliśmy się do Indii. Na rowerach. Indie, jak się okazało, znajdują się 10 minut jazdy od nas, na Służewcu Przemysłowym.

A było tak: wyjechaliśmy z domu w palącym słońcu, aby się porządnie zmęczyć a potem zasiąść gdzieś na Mokotowie w milusiej knajpce serwującej niebanalne jedzenie. Ledwie jednak wyszliśmy z domu, gdzieś niedaleko coś jakby zamruczało i zagrzmiało. Zwaliliśmy to grzmienie na budowę nieopodal… Niestety po 400 metrach jazdy budowa dogoniła nas i dalej grzmiąc wylała 2 hektolitry wody na nasze naiwne głowy. Postanowiliśmy więc zrezygnować z odległych wojaży i schronić się w pobliskiej, niedawno otwartej restauracji indyjskiej – Tulsi. Na Domaniewskiej.

I tu muszę się przyznać: zawsze kiedy wchodzę do restauracji indyjskiej mam mocne postanowienie spróbowania czegoś nowego – karty na ogół są obszerne, nowości czekają na odkrycie. Jednak zawsze, zawsze dostaje ślinotoku przy pozycji Chicken Tikka Masala, a chleb naan z czosnkiem przesłania mi klarowność widzenia. Tak było i tym razem. Zresztą, po co planować, dajmy się ponieść chwili! Zjedzmy to co zawsze!

Deszcz ustał, słońce znowu zaczęło niemiłosiernie prażyć. A my pojadając czerwono zamarynowanego kurczaka, który prężył się miękko w słodko-pikantnym sosie, słuchając dźwięków tambury, owinięci szczelnie gorącą wilgocią, obserwowaliśmy przechodzących co jakiś czas ulicą Hindusów. Hindusów? No tak, wyjaśnił mąż – dużo ich tu mieszka. Więc nawet nie zamykając oczu znaleźliśmy się w Indiach. I to za 97 zł na dwie osoby. Bombaj!

D.